W otwarciu Burzy, jeszcze zanim na scenie pojawi się Miranda ze swym ojcem, walcząc z nieokiełznanym żywiołem, a przy tym gotując się na nieuniknione, Gonzalo, uczciwy królewski doradca, jako jeden z niewielu zachowuje spokój. Względny spokój. Być może jego sędziwy wiek ułatwia mu zachować strzępy nadziei, gdy nobliwy statek nieuchronnie zmierza ku katastrofie i nie widać już szans na przetrwanie gwałtownej zawieruchy, rozpętanego przez Prospera sztormu. Losy wszystkich na pokładzie: króla Neapolu, jego świty, majtków, marynarzy, spoczywają w rękach najwyżej instancji, uosobionej w postaciach Kapitana i Bosmana. Właśnie w tym ostatnim Gonzalo pokłada nadzieję, bowiem nie wygląda mu on na topielca, lecz raczej na szubienicznika. Gdy losy statku zdają się ostatecznie przesądzone, Gonzalo wypowiada znamienną kwestię, kończącą scenę pierwszą dramatu Szekspira: „Oddałbym w tej chwili tysiąc mil morza za jedną morgę gruntu – choćby ugoru porosłego wrzosem, janowcem, czymkolwiek. Niech się dzieje wola nieba, choć co prawda wolałbym umrzeć suchą śmiercią.”
Na dobranoc czytam teraz właśnie Burzę. Koniecznie na głos. Z dzieciakami śledzimy zawiłe losy Neapolitańczyków. Jeszcze pod koniec lutego mielibyśmy do czynienia z historią zamierzchłą, lecz w czasach, gdy ze skrzeczących głośników głos prezydenta miasta co godzinę, teraz może nieco rzadziej, przypomina minorowym tonem, że dla bezpieczeństwa własnego i naszych rodzin mamy pozostawać w domu, losy rozbitków wypatrujących ukojenia stały się doświadczeniem niepokojąco bliskim. Literatura jest też po to, by skrywać znaczenia pełniej zrozumiałe dopiero w sytuacjach skrajnych. Sztuka przygotowana jest na niespodziewane.
Chwilę przed rozpętaniem tej zawieruchy, pojechaliśmy z E. do Londynu. Krótki, sprawny przelot, przed południem jesteśmy w Katedrze Świętego Pawła. Krętymi schodkami wspinamy się w górę, Galeria Szeptów zamknięta, więc kierujemy się ku zwieńczającej kopułę Katedry Złotej Galerii, gdzie zaskakują nas nisko wiszące chmury i zacinający na tej wysokości śnieg. Po horyzont szary, zmęczony krajobraz, pod nami wije się nitka Tamizy, a szklane biurowce wdrapują się w chmury. Nie pamiętam, który raz tutaj jestem, ale przed Twoimi oczami widok ten rozpościera się po raz pierwszy. Mnie zaskakuje wyludnienie Katedry – dawniej przeciskałem się przez tłum turystów – pustka wypełniona muzyką ze słynnych organów, a przede wszystkim dwie monumentalne instalacje wizualne autorstwa Billa Violi. Długo nie potrafię odejść od czterech ekranów z czteroma współczesnymi męczennikami, zmagającymi się z czteroma żywiołami. Już w domu odkrywam, że ten archetypowy, przejmujący obraz filmowy dostępny jest w sieci, do heroicznej wizji cierpienia można więc powracać, w chwilach zwątpienia.
Umieszczeni we wschodnim zwieńczeniu Katedry, Męczennicy Billa Violi nieuchronnie przywodzą mi na myśl postaci ze sztuk Samuela Becketta, tym bardziej, że pierwszego dnia pobytu w Londynie idziemy do teatru The Old Vic zobaczyć Końcówkę. Długo nie muszę cię przekonywać, nie widziałaś wcześniej Becketta na scenie, a na dodatek okazuje się, że Clova gra tu Daniel Radcliffe, czyli Harry Potter. Głupio, że tego nie zauważyłem na samym początku. W każdym bądź razie czeka nas jeszcze popołudniowa włóczęga po Tate Modern na południowym brzegu Tamizy, szybki obiad na stacji Waterloo i wieczorny spektakl.
Końcówka zadziwiająco rzetelnie zagrana. Radcliffe w teatrze podejmuje wyzwania i radzi sobie z nimi świetnie. Ubezwłasnowolniony w inwalidzkim wózku, ślepy Hamm, grany przez Allana Cumminga, autorytarnie zawiaduje scenicznym światem. Stara, dobra historia starca zawiadującego losami młodego, opowieść o dwuznaczności więzów międzyludzkich rozgrywana w sparaliżowanym świecie, w którym wszystko – zwłaszcza uwięzieni w kubłach na śmieci rodzice – chyli się ku upadkowi. Hamm i Clov zamknięci są w czterech ścianach gdyż – jak przekonuje ten pierwszy – na zewnątrz jest śmierć. Jedyna nadzieja w tym drugim, młodszym, może się bowiem okazać, że mimo wszystko zdecyduje się przerwać ten zaklęty krąg stagnacji i któregoś dnia wyruszy w szeroki świat. Póki co jednak, gdzieś pod bogato dekorowanym sufitem wiktoriańskiego teatru, jesteśmy świadkami nierozstrzygniętej stagnacji.
Jon czekał na nas w piwnicznym barze. Wszystko u niego dobrze. Plany kolejnych dni mamy równie wypełnione: The National Gallery, szwendanie się po Soho, również chińskiej dzielnicy, dłuższa chwila ze sztukmistrzami Covent Garden, żonglerami, śpiewakami, aktorami, performerami. A przede wszystkim siedmiogodzinny maraton Siedmiu Strumieni Rzeki Ota w The National Theatre, monumentalne arcydzieło sceniczne Roberta Lepage’a, dla niego tu przyjechaliśmy. Na zakończenie zupełnie inna przygoda, przesłodzony różem – ciągle, jak na tonącym Titanicu, grany – fascynujący musical & Juliet.
Końcówka w teatrze The Old Vic miała nabierać pełniejszych znaczeń dopiero po powrocie do kraju. W ciągu tygodnia znany nam świat nagle przestał istnieć. Wyjazd do Londynu stał się niemożliwą do realizacji fanaberią, teraz gdy mowa o maskach, to nie o tych teatralnych, samo wyjście do galerii okazuje się niemożliwe, niedostępny jest las, nieosiągalna plaża, zamknięto szkoły, uniwersytety, galerie, muzea, nawet molo, a próżniacze szwendactwo podlega jurysdykcji karnej. Niespodziewanie znaleźliśmy się na nowo w świecie Becketta i doświadczamy mrocznych sekretów zniewolenia, niepewności przesłanek, którymi jesteśmy karmieni. Pogrążeni w natrętnie depresyjnych myślach, drążymy pytanie, czy aby na zewnątrz rzeczywiście nie czyha na nas zguba?
Przyjrzyjmy się zresztą innym światom Becketta. Oszalała introwertyczka May w Krokach chodzi w tę i z powrotem po swoim pokoju, na pograniczu światów, mamiona dochodzącym skądś głosem matki. W Szczęśliwych dniach torturowana przez piekielne słońce Winnie, ziarnko po ziarnku wrastająca w kopiec piasku, ze wszystkich sił, jak my, usiłuje zachować pozory normalności. Wreszcie doświadczenie niekończącego się wyczekiwania na to, co nadejdzie, choćby kresu tego długiego szarego dnia, zakodowane na stałe w najsłynniejszym dramacie Becketta, Czekając na Godota. Niemal siedemdziesiąt lat po premierze Godot, Końcówka, Kroki – podobnie jak wiele arcydzieł, choćby wspomniana wcześniej Burza, czy Dżuma Alberta Camus – znów odzwierciedlają przeżycia codzienne, a przy tym pomagają okiełznać głębszy niepokój, opanować przytłaczającą niekiedy frustrację. W świecie wyludnionych ulic z kierowcami w maseczkach, omijania przechodniów i robienia zakupów w foliowych rękawiczkach jeszcze trudniej przystać na upowszechniony przez Martina Esslina termin Teatr Absurdu. Beckett jawi się dziś jako artysta czystego mimetyzmu, jako profetyczny realista.
Kiedy czytamy na nowo te wszystkie znane od dawna strony – czy oglądamy raz jeszcze Męczenników Billa Violi – dosadniej jawi się koncepcja najdonioślejszego, moim zdaniem, utworu Becketta. Company/Compagnie/Towarzystwo szkicuje opowieść dochodzącą do pogrążonej w ciemności postaci. Ten osamotniony słuchacz, opowiadacz, ta wymyślona postać, narrator, przedmiot, podmiot – pozwala czytelnikowi doświadczyć rzeczywistej obecności poprzez fikcję, sugerując zarazem, że takie jest właśnie najgłębsze doświadczenie ludzkie. Wymyślamy sobie formy obecności, wytrwale walczymy z żywiołami burzy, by na koniec uświadomić sobie, że w tym świecie, koniec końców, pozostajemy sami. Tak właśnie kończy się Towarzystwo: „Aż słyszysz w końcu, jak słowa zbliżają się do kresu. Jak każde z tych pustych słów zbliża się do ostatniego. […] I jesteś jak zawsze. // Sam.”
Wyspa Teatru Pieśń Kozła doprowadza sytuację Prospera do ostateczności. Spektakl rozgrywa się we wnętrzu oszalałego umysłu, poddaje w wątpliwość wszystko, co wydawało się dotąd starcowi pewne, wprowadza w świat zdradzonej i migotliwej wyobraźni. Pamiętam, jak w dawnej siedzibie teatru, w starym refektarzu klasztornym, tej maleńkiej, teraz już zamkniętej, salce, spleciona z kubistycznymi figurami tancerzy polifonia solistów wprowadzała widzów w osamotniony świat marzeń o współobecności. Zamknięci w czterech ścianach możemy skierować wzrok w głąb samych siebie, a być może dostrzeżemy gdzieś na horyzoncie wypatrywany ugór porosły wrzosem, bądź janowcem. Czymkolwiek.
Sopot 13-17 kwietnia 2020
Zdjęcie powyżej: Londyn z St Paul’s, autor: Tomasz Wiśniewski.

dr hab. Tomasz Wiśniewski, prof. UG – Kierownik Zakładu Badań nad Sztukami Scenicznymi na Uniwersytecie Gdańskim. W latach 2016-2019 Z-ca Dyrektora ds Naukowych Instytutu Anglistyki i Amerykanistyki UG. Jest pomysłodawcą festiwalu Between. Pomiędzy oraz założycielem Beckett Research Group in Gdańsk. W 2016 roku opublikował monografię Complicite, Theatre and Aesthetics (Palgrave Macmillan), a w 2006 książkę Kształt literacki dramatu Samuela Becketta w (Universitas). Redaktor naukowy kilkunastu wydawnictw naukowych, w tym dwujęzycznego tomu Historyja o Chwalebnym Zmartwychwstaniu Pańskim, opublikowanego z okazji 25. lecia Teatru Wierszalin. Autor artykułów o współczesnej literaturze i teatrze wydanych w Polsce, Wielkiej Brytanii, Francji, Austrii, Brazylii i w Stanach Zjednoczonych. Od 2018 roku członek zarządu Polish Association for the Study of English (PASE) oraz Rady Programowej Gdańskiego Teatru Szekspirowskiego.
Prof UG, Dr hab. Tomasz Wiśniewski – Head of the Performing Arts Division at the University of Gdańsk. In years 2016-2019, he was Deputy Director for Research in the Institute of English and American Studies at the University of Gdańsk. He is the founder of the Between.Pomiędzy Festival, and the Beckett Research Group in Gdańsk. He has published Complicite, Theatre and Aesthetics (Palgrave Macmillan, 2016), a monograph on Samuel Beckett (Universitas, 2006), and (co-)edited several academic publications, including a bilingual edition of The Historie of Lord’s Glorious Resurrection (Teatr Wierszalin, 2017) and interviews and articles that celebrate the 40th anniversary of Włodzimierz Staniewski’s OPT Gardzienice (Konteksty, 2018). A member of the board of the Polish Association for the Study of English (since 2018) and a member of the Program Board of the Gdańsk Shakespeare Theatre (since 2018).